Wielka środa

30 srebrników to dużo czy mało? Za ‘informację’ pewnie wystarczająco, ale za Mistrza i przyjaciela? Za wybór, którego nie da się powtórzyć? Za decyzję, której nie da się cofnąć? Za własną duszę?
Kościół czyta dziś ewangelię o 30 srebrnikach, o tym jak Judasz dogadał się z Arcykapłanami, że wyda im Jezusa. – 3 lata z nim wędrował, słuchał Go i obserwował. A teraz chce go zdradzić z premedytacją za parę groszy? To musi być zły człowiek.
Łatwo jest nam dziś pokazać palcem, kto jest zły. Łatwo osądzić innych: ten pije, tamta zdradza męża, ci są źli bo kogoś pobili/okradli. Przyklejamy łatki i osądzamy innych z wielką łatwością.
Jezus od początku wiedział jaki jest Judasz. Wybrał go, pozwolił mu dorastać w gronie Apostołów, jadł z Nim, nauczał, traktował tak samo jak wszystkich pozostałych. Wiele razy mówi do niego: Przyjacielu. Pozwolił też by kiełkowała w nim myśl o zdradzie, o sprzedaniu Mistrza. Dlaczego? Bo go kochał, bo był gotowy za niego umrzeć, bo chciał jego zbawienia, bo do ostatniej sekundy gotowy był przebaczyć.
Wbrew temu, co myślimy nie jest to Ewangelia o zdradzie, a o miłości. O miłości niepojętej, nieograniczonej, darmowej, gotowej na wszystko. O miłości gotowej na śmierć. O miłości wiernej i miłosiernej. O miłości, która jest osobą i przychodzi do każdego z nas.
Judasz – niezależnie od tego, co myślimy – ma swoje miejsce w Bożym planie zbawienia.
Patrząc na nasze życie widzimy wiele momentów, w których zastanawiamy się dlaczego Bóg dopuszcza do nas zło, dlaczego dopuszcza by działa się nam krzywda, byśmy cierpieli, dlaczego spotykamy ludzi, którzy nas krzywdzą, łamią nam serca, zawodzą nasze zaufanie?
Bo ich też Bóg kocha. Bo za nich też Jezus umarł. Nie chcę dzielić świata na „my” i „oni”, to jedynie zabieg stylistyczny. Jesteśmy wszyscy razem dziećmi Bożymi. Każdy ma swój udział w Bożym planie zbawienia. Każdy jest ważny, potrzebny, niezastąpiony. I ty i ja. Każdy ma udział w krzyżu Chrystusa i wszyscy w życiu upadamy. Dlatego Kościół nikogo nie potępia. Dlatego nie wyrokuje o czyimś potępieniu. Ogłasza błogosławionych i świętych, ale potępionych nie. Dlatego modli się za nieprzyjaciół, niewierzących, błądzących. Bo Bóg ich też kocha. Kocha wszystkie swoje dzieci tak samo.
Może dziś uda mi się spojrzeć na moich nieprzyjaciół/wrogów/ tych, którzy wyrządzili mi krzywdę łagodniejszym okiem? Może z miłością?
—————-
tekst oryginalny ze strony tedeo.pl

Na co czekasz?

Jutro IV niedziela Adwentu.

Za kilka dni przeżywać będziemy Boże Narodzenie. Za chwilę zacznie się też przedświąteczne gotowanie, pieczenie, przygotowanie do Wigilii. Mam wrażenie, że w naszej Polskiej tradycji często przedkładamy Wigilię ponad Boże Narodzenie. Myślimy o potrawach, prezentach, spotkaniach. Dzień Bożego Narodzenia zostaje jakby w cieniu. Warto się teraz zastanowić na co czekam, na kogo czekam? Czekam na rodzinne spotkanie? Na słodkiego bobasa leżącego na sianku w szopce? Może czekam po prostu na wolny dzień, na spokój, odpoczynek, na prezenty.

Boże Narodzenie to nie cukierkowa historia o małym bobasku, który przynosi wszystkim to, co sobie wymarzyli. To historia prawdziwego, trudnego czasem życia z Bogiem pod jednym dachem. Zaskakująca, pełna zwrotów akcji, ale i pełna wyrzeczeń czy przekraczania siebie.

Maryja i Józef wybrali się na spis ludności. Pewnie nie bardzo podobał im się pomysł takiej podróży na ostatnim etapie ciąży. W domu mieli wszystko przygotowane na narodzenie dziecka. W podróż zabrali to, co niezbędne. Liczyli, że zdążą wrócić nim na świat przyjdzie syn. Stało się inaczej. Jezus rodzi się w najmniej spodziewanym miejscu i czasie, w obcym miejscy. Zaskakuje wszystkich, nawet rodziców. Ewangelia wg. Św. Mateusza podaje, że zaraz po urodzeniu, gdy w Herodzie wezbrała złość i kazał zabić wszystkie niemowlęta, Józef z rodziną uciekają do Egiptu. Do przygotowanego domu nie wracają. Zostawiają za sobą wszyto i idą za wolą Bożą. Uczą nas, że mamy  być gotowi do drogi, nie zapuszczać korzeni.

Dla Józefa ostatnie miesiące były wyzwaniem. Najpierw dowiaduje się, że jego narzeczona widziała anioła, rozmawiała z nim, że w dodatku jest w ciąży, nie z nim, że przyjdzie mu wychowywać nieswojego syna, ale bożego? A teraz zamiast wrócić do domu muszą uciekać. Przekonuje się na własnej skórze, że życie z Bogiem nie ma nic wspólnego ze spokojem. To droga pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji, niespodzianek, wyzwań. Życie z Bogiem nie oznacza, że od teraz już będzie dobrze, wszystko się ułoży, będę mógł odetchnąć. Życie z Bogiem pod jednym dachem to rollercoster. Jesteś na to gotowy? Bo ja przekonuję się każdego dnia, że jednak nie bardzo. Chcemy słodkiego bobasa, który się do nas uśmiechnie, pomacha i wszystko zmieni na lepsze. A tymczasem pojawienie się dziecka w domu to rewolucja. Pojawienie się Dziecka Bożego to jeszcze większa rewolucja. Nie ma co liczyć na spokój, błogie lenistwo, czy odpoczynek. Ta droga nie będzie łatwa. Ale będzie pełna Miłości, Mądrości, zaskoczenia, niespodzianek, radości i smutków. Po ludzku, życie z Bogiem się nie opłaca. Kto zdrowy na umyśle chciałby każdego dnia mieć rewolucję, nieoczekiwane zwroty akcji? Marzymy o spokojnych świętach, odpoczynku, stabilnym życiu, porządku, zabezpieczeniu finansowym. Z Bogiem tak się nie da. Trzeba rzucić się na głęboką wodę, zaufać. On sam będzie działał. Trzeba puścić ster własnego życia i oddać Bogu.

Gotowy na takie życie? Pełne niespodzianek i zwrotów akcji? Jeszcze masz chwilę czasu by zdecydować.

dewastacja

Coraz częściej dochodzą mnie słuchy o kolejnych dewastacjach w kościołach, kaplicach, na cmentarzach i innych miejscach szacunku. Coraz więcej słychać gniewu i wrogości kierowanej wobec księży i katolików. Fala nienawiści, która przelewa się przez nasz kraj, towarzysząca marszom wywołanym decyzją TK dotknęła również mojej parafii. W pierwszej chwili trudno było mi zrozumieć czym kierowały się osoby, które okradły kościół, wymalowały czerwone pioruny i  okleiły drzwi. Wybryk? Akt wandalizmu? Może złość? Nienawiść?
Ewidentnie ktoś miał dość Kościoła.

Chwilę później zrodziło się we mnie pytanie: jak zrobić, żeby ci którzy dziś dewastują kościoły, następnym razem chcieli wejść i zostać? Choćby na chwilę, żeby w ciszy mogli usłyszeć bicie kochającego serca, Bożego serca… I poczuli, że nikt ich nie osądza, nie skreśla, nie wyrzuca. Że nie muszą już krzyczeć i walczyć. Że jest dla nich przygotowane miejsce. Że jest ktoś, kto się o nich troszczy, kto bezwarunkowo kocha, kto czeka.

Przecież ci, którzy protestują nie są naszymi wrogami. Nawet jeśli tak mówią. Owszem, traktują Kościół jak wroga, ale dla nas wrogami nie są. Są zabłąkani, zawiedzeni, rozczarowani, zgubieni, może przerażeni, wystraszeni, odsunięci.
W którymś momencie swojego życia zaczęli Kościół widzieć tylko z zewnątrz. Zaczęli patrzeć na jego nędzną fasadę i uznali, że cały jest taki jak ta popękana elewacja. Patrzą na Kościół przez pryzmat mediów, krzywd, wykorzystywania, ukrywania, politykowania. Zupełnie stracili z oczu sedno. Zapomnieli, że Kościół to nie biskupi, politykujący księża, czasem pedofile i słabi liderzy. Kościół to ja i ty, a łączy nas Chrystus.

Ten Kościół, który kocham, jest święty nie dlatego, że ludzie w nim są święci, choć zdarzają się. Kościół jest święty, bo Bóg taki jest. Bo on może naszą nędzę uświęcić sobą, jeśli mu na to pozwolimy. Bo w Kościele każdy z nas jest inny, i dla każdego jest miejsce, każdy jest mile widziany.

Te wszystkie dewastacje to wielki sprawdzian, dla nas, żywego Kościoła, członka ciała Jezusa, żeby swoim życiem pokazywać, nie zasłaniać, Mistrza. Żeby pociągać życiem, przykładem, świadectwem.

 

Zapraszam również do tekstu Mój Kościół.

Profanacja

Od kilku tygodni trwa w mediach i na ulicach dyskusja o sposobie przyjmowania Komunii świętej. Wyższości jednego sposobu nad drugim. Ich godziwości, pobożności i słuszności. Jedni uważają, że tylko na kolanach i do ust. Inni, że na stojąco i do ręki. I tak jedni, i drudzy przerzucają się argumentami około teologicznymi, czasem nawet moralnymi, o całej liczbie epitetów nie zapominając.

Pomijając już zupełnie fakt, że Kościół dopuszcza oba sposoby bez stopniowania ich godziwości. Pomijając fakt, że przecież na ostatniej wieczerzy Jezus podawał uczniom chleb do rąk. Pomijając 8 wieków tradycji wczesnochrześcijańskiej, w której Komunia święta udzielana była tylko do rąk. Pomijając nauczanie Kościoła, papieża, obecną sytuację epidemiczną na świecie, stanowisko lekarzy, moralistów, liturgistów i całą masę argumentów o tym, która część ciała jest mniej lub bardziej godna.

Prawda jest taka, że żadna nasza postawa ciała, nawet leżenie krzyżem nie sprawi, że będziemy w najmniejszym stopniu godni przyjęcia żywego Boga. Nie mamy takiej możliwości. Nigdy jej nie mieliśmy. Żadne nasze działanie, postawa, modlitwa, pobożność, czy świętość nie sprawią, że będziemy godni tego, co otrzymaliśmy; Tego, KOGO otrzymaliśmy. A otrzymaliśmy Niepojętego, Niezmierzonego Boga, który zechciał być człowiekiem. Nie ma w tym żadnej naszej zasługi. I Bóg o tym wie. Wiedział to w Edenie, wiedział w Nazarecie, wiedział w Betlejem i na Golgocie. I wie o tym dziś.

I nie zmienił zdania.

Największa profanacja jaka mogła zaistnieć to dobrowolne WCIELENIE Boga. Bóg z miłości do nas stał się człowiekiem. Jezus przyjmuje naturę ludzką i nigdy jej nie porzuca. Słyszycie jak to brzmi: Bóg Wcielony nigdy człowiekiem być nie przestał. Bóg-Człowiek chce przychodzić to mojego i twojego życia, żeby dawać siebie, Miłość największą. Chce dzielić się z nami swoim doświadczeniem Miłości trynitarnej. Daje nam za darmo, dobrowolnie Miłość, która nie jest pobożnym życzeniem, frazesem, nie jest ułudą. Jest osobą.

Jedyne, co mogę zrobić, to otworzyć się na ten dar. Przyjmować Go jak najczęściej z czystym sercem, wolnym od przywiązania do grzechu. I dzielić się tą Miłością z innymi.

A prawdziwym problemem, nad którym warto się zastanowić jest fakt dlaczego tak mało osób przyjmuje Komunię się w Kościele, a nie to czy do rąk czy do ust, na stojąco czy klęcząc, z rąk szafarza zwyczajnego czy nadzwyczajnego.

Eucharystia to źródło życia, źródło Kościoła, jest pokarmem na życie wieczne, drogą do świętości, ofiarą Miłości, darem bezinteresownym, siłą dla słabych, umocnieniem dla chorych. Jest zaproszeniem wysłanym osobiście przez Boga na prywatny adres każdego serca.

fot pexels/david/eucaristía

Modlić się o nawrócenie najbliższych?

Twój mąż/ żona/ brat zrezygnował z budowania więzi z Bogiem? Twoja przyjaciółka/ siostra „obraziła się na Kościół”?

Co zrobić gdy bliskie nam osoby rezygnują z Kościoła, rezygnują z relacji z Bogiem?

Co zrobić gdy dzieci/mąż/żona nie chcą już chodzić wspólnie na niedzielną mszę świętą? Gdy przestają przyjmować sakramenty/ modlić się/ być częścią żywego Kościoła?

Po pierwsze warto zapytać dlaczego tak jest, co się stało, skąd zmiana? Może to wynik jakiegoś wydarzenia, trudnej sytuacji. Może w ich życiu wydarzyło się coś niewyobrażalnego, co wpłynęło na tę decyzję. To, że ktoś przestaje chodzić do kościoła to tylko objaw. Warto poznać przyczynę takiej decyzji. Taka nagła zmiana musiała być wywołana przez jakiś czynnik. Jeśli bliska ci osoba nie chcę się z tobą podzielić swoimi powodami, lub nie jest na to gotowa, to warto dać jej czas, nie naciskać. To bardzo osobista sprawa, delikatna, wymagająca cierpliwości.

Po drugie warto się zastanowić po co chcę się modlić o nawrócenie bliskiej osoby? Żeby było mi lepiej? wygodniej? łatwiej się żyło?

To, że ktoś ci bliski przestaje praktykować jeszcze nie jest powodem do zmartwień. Jeśli to kryzys wiary to przestań się martwić. Wszyscy wielcy święci przechodzili przez kryzysy. Tak, dokładnie. Kryzys to zdrowy objaw. To dobry objaw. Żeby się rozwijać potrzebujemy kryzysów. Wtedy zadajemy pytania. Wtedy dojrzewamy. Jak jaszczurka porzuca za mała skórę, gdy rośnie.

Kryzys wiary

Z wiarą jest trochę jak z parą butów. W pewnym momencie wyrastamy z tych dziecięcych, stają się dla nas za ciasne. Wyrastamy z wiary, którą przekazali nam rodzice. Zaczynamy zadawać pytania, szukać. Potrzebujemy odpowiedzieć sobie na pytanie: czy wierzę? W co wierzę? Komu wierzę? To proces potrzebny, wręcz niezbędny żebyśmy mogli wzrastać.

Najgorsze co możemy zrobić to zmuszać kogoś do praktyk religijnych, wypominać mu, robić wyrzuty. To przynosi tylko odwrotny skutek. Wtedy obraz Boga jaki pokazujemy tej osobie staje się karykaturą. Bóg staje się policjantem-księgowym, który podlicza obecności w kościele, modlitwy, nabożeństwa i wystawia mandaty. Chyba nie tego chcemy dla naszych bliskich?

Jeśli chcesz

Cały Nowy Testament wypełniony jest Jezusowym „jeśli chcesz”.  Tak jak nie da się zmusić kogoś do miłości tak nie da się zmusić go do wiary. Wiara jest darem, jest łaską. Można się na ten dar otworzyć lub zamknąć. Można ten dar porzucić. My możemy modlić się o dar wiary dla kogoś, ale decyzja zawsze należy do tej osoby. Nasza modlitwa nigdy nie jest „zmarnowana”. Ona zmienia przede wszystkim naszą duszę, nasze serce. To nasz czas który oddajemy Bogu.

Pewien ksiądz wykładowca powiedział mi kiedyś, że Bóg wysłuchuje wszystkich modlitw, na niektóre po prostu odpowiada „nie”, na inne „jeszcze nie teraz”, albo „mam coś lepszego dla ciebie”. Zaufajmy Bogu. On zmienia serca nasze. On widzi nasze zmaganie, wytrwałość w modlitwie za bliskich.

Czy powinnam modlić się o nawrócenie kogoś bliskiego?

Modlić się o nawrócenie powinniśmy przede wszystkim własne. O co się więc modlić dla najbliższych? O mądrość, o odkrycie powołania, o doświadczenie Bożej miłości, o łaskę wiary, o otwartość serca.

Bóg daje nam więcej niż prosimy. Prosisz Go o szklankę wody a On chce ci dać ocean. Nie ograniczajmy Go naszą prośbą. Pozwólmy mu dać nam więcej. Bądźmy otwarci. Módlmy się za naszych bliskich, ale pozwólmy, żeby to Bóg decydował o darach jakimi ich obdarza. Zaufaj Bogu.

————

Zapraszam Cię również do tekstu o Kościele.

Kim jest teolog?

Czym jest teologia?

Zacznijmy może od tego czy teologia nie jest. Teologia nie jest dywagacją o Bogu. Nie jest filozoficznym rozważaniem Jego istoty i istnienia. Zamykaniem Go w ramy coraz to nowych przymiotników: sprawiedliwy czy miłosierny (czy Boże miłosierdzie i sprawiedliwość wykluczają się?)? Tłumaczeniem dogmatu o wcieleniu Jezusa i kontemplacją unii hipostatycznej. Owszem teologia zajmuje się tym wszystkim. Ale jest czymś więcej.

Teologia to bardzo konkretna nauka, nauka o człowieku i otaczającej go rzeczywistości oraz ich wzajemnym odniesieniu do Boga. O ich wzajemnych relacjach, o kontekście w jakim wiara w Boga istnieje, dojrzewa i funkcjonuje. O tym, jak w świecie tak skomplikowanym, jak nasz współczesny żyje się człowiekowi z wiarą, i w wierze.

Teologia jak każda nauka akademicka ma swoje metody, źródła poznania. Posługuje się metodami empirycznymi, społecznymi, filozoficznymi. Z jednej strony filozofia starożytna, historia Kościoła, apologetyka, dogmatyka, a z drugiej teologia polityczna, społeczna, teologia pracy, retoryka i prawo.

Kim jest teolog?

Teolog to, osoba, która potrafi spojrzeć na otaczającą go rzeczywistość z perspektywy osoby wierzącej. Widzieć w niej dzieło Boże, dar, zadanie i odpowiedzialność. Nie chodzi o to, by chodzić od domu do domu i nauczać religii. Ale by z religią umieć znaleźć się w codzienności.

Teolog coraz częściej staje się dobrym materiałem na pracownika w przeróżnych dziedzinach (bankowości, administracji, marketingu itd). Właśnie przez to, że pracodawca widzi w nim osobę moralną, kierująca się wartościami, która będzie po prostu dobrym, uczciwym pracownikiem. A ze szczegółów można taką osobę doszkolić. Wiem coś o tym. Sama pracowałam jako PR-owiec, redaktor czy marketingowiec.

Jak to jest i co to znaczy, że jestem teologiem?

Tak mam wykształcenie teologiczne.

Kiedy zdarza mi się mówić osobom nieznajomym, że jestem z wykształcenia teologiem, z reguły mogę zaobserwować 3 reakcje.

Pierwszą stanowią Ci, którzy wiedzą, o co chodzi i prawie zawsze pytają czy jestem katechetką. Otóż nie, nie jestem. Nie mam nic do katechetów, wiele moich koleżanek i kolegów nimi jest. To ciężka praca, która często spotyka się z kpiną i niewdzięcznością. Więc jak już wytłumaczę się z tego pytania to najczęściej pada kolejne: to co właściwie robisz? I tak zaczyna się żmudna dyskusja o łączeniu wielu zajęć w jedną spójną całość.

Drugą postawą, którą często obserwuję jest zachowanie osoby niezorientowanej w temacie. Na jej twarzy maluje się wtedy pytające zdziwienie. Kiedy doprecyzowuję odpowiedź, owo zdziwienie miesza się czasem w przerażeniem: „Jesteś zakonnicą? Gdzie masz sukienkę (habit)?” No więc nie, nie jestem zakonnicą. Jestem żoną i mamą.

Trzecia grupa to Ci wszyscy, którzy znajdują się pośrodku tych dwóch skrajności. Zazwyczaj w takim momencie w wyobraźni widzą skrzyżowanie zakonnicy, z „moherowym beretem”, trzymającym w jednej ręce różaniec, a w drugiej  krzyż (do okładania nim niewiernych rzecz jasna). Czasem widzą połączenie pani od religii z yeti – osobnikiem, który ponoć istnieje, ale nikt go nie widział. Tak samo sytuacja ma się z teologami świeckimi. Ponoć są, rzadko ich widać,  nie wiadomo czym się zajmują, a w ogóle, co to za twór „kobieta – teolog”?

Tak czy siak, takie spotkanie kończy się zwykle pytaniami „po co ci to?”, „dlaczego?” i „skąd taki pomysł?”. Potem następuje cała wyliczanka, tego czym się zajmuję, gdzie pracuję i co ma „piernik do wiatraka”. A potem każde z nas wraca do swojego ogródka.

Po co mi to?

Na pozór nic wielkiego. Mam jednak nadzieję, że to spotkanie sprawi, że w głowie tej osoby zrodzi się pytanie, a może wątpliwość dotycząca wiary. Może jeszcze nie dziś, nie jutro, może kiedyś. W najmniej odpowiednim momencie. I wtedy w odmętach pamięci przypomną sobie, że takie 'jednostki’ istnieją. Że można im zadać pytanie, którego nie zadaje się znajomym, że można pytać i zobaczyć zrozumienie, że zaakceptują wątpliwości, przemówią bardziej ludzkim językiem. Bo przecież żyją normalnym życiem jak wszyscy. Jestem więc i czekam na to „kiedyś”.

Jeśli masz pytania pisz na maila. Zapraszam też na fb.

A wszystkim, którzy zastanawiają się nad studiowaniem teologii polecam. To dziedzina, która łączy w sobie przedmioty humanistyczne (historia), filozoficzne (logika, metafizyka), języki obce (egzotyczne jak: łacina, starożytna greka, hebrajski oraz współczesne), czy społeczne (KNS) oraz wiele innych. Po więcej zapraszam do wpisu tu.

fot.Death to stock Marzocco Coffee 10

Wiara moja prywatna

Coraz głośniej w sferze publicznej wybrzmiewają przekonania, że wiara to prywatna sprawa człowieka, że Kościół należy odseparować od państwa (najlepiej grubym murem), że nie wolno mieszać religii w sprawy ustawodawcze, że religię powinno wyrzucić się ze szkoły (choć to może akurat nie najgorszy pomysł).

Zawsze, gdy zbliżają się wybory pojawiają się te same zarzuty. Gdy pojawia się temat ochrony życia poczętego w regulacji prawnej, każą katolikom schować się i nie wtrącać w sprawy państwowe. Na wielu polach życia społecznego wciąż trwa dyskusja, a wręcz walka, o zachowanie wiary, jako prywatnej sprawy wierzących (niezależnie od wyznania) i nie „epatowanie nią” w sferze publicznej. Jakby ateizm mógł być sprawą publiczną, ale wiara już nie. Wiara traktowana jest jak zabobon, który należy wykorzenić, a w najlepszym wypadku się do niego nie przyznawać, bo to „obciach” i „zacofanie”. A już z pewnością nie należy je pokazywać na forum.

Twoja wiara, twoja sprawa.

Niezależnie od tego, w którym momencie życia zaczynamy wierzyć w Boga. Czy zostaliśmy ochrzczeni, jako dzieci i wychowani w wierze katolickiej, czy może w dorosłym życiu podjęliśmy decyzję o kroczeniu za Chrystusem, to jedno musimy przyznać: wiara jest łaską. I możemy ją rozwijać, gdy się na nią otworzymy.

Nawet, jeśli dorastaliśmy w rodzinie katolickiej to i tak, prędzej czy później, decyzję o kroczeniu drogą wiary musimy podjąć sami. Z wiarą jest trochę jak parą butów. Z tych dziecinnych wyrastamy i musimy sami zdecydować, czy zamieniamy je na większe, czy nie. Potrzebna jest decyzja czy wierzę, czy chcę wierzyć nadal? Nie czy wierzę w Boga, ale czy wierzę Bogu. W Jego obecność, miłość, w to, że troszczy się o mnie każdego dnia.

„Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli” (J 20, 24-30)

A jeśli wierzę Bogu, otwieram się na działanie Bożych darów, jestem z Bogiem w relacji i troszczę się o swoje życie sakramentalne, krótko mówiąc jestem świadomy swojej wiary. To nie ma szansy, żeby taka postawa nie przekładała się na wszystkie aspekty mojego życia. Człowiek jest jednością psychofizyczną, więc żeby zachować spójność i jedność osobową, wszystkie składowe naszej osobowości muszą ze sobą współpracować.

Wierzymy w Boga, który jest Miłością, który stworzył nas z Miłości i do Miłości. Znakiem miłości, tej prawdziwej, nieskończonej, wiernej, trwałej, wyłącznej i wiecznej, tej, o której marzy ludzkie serce, nie jest emotikon z serduszkiem. Tym znakiem jest krzyż. Ten sam, który dla Żydów jest zgorszeniem, dla pogan głupstwem (1 Kor 1, 23), dla wielu znakiem hańby i śmierci. Ten krzyż dla nas jest znakiem Miłości, znakiem Bożej obecności. Jego prosta symbolika pokazuje jak powinny wyglądać nasze relacje do Boga i ludzi. Pionowa belka krzyża to nasze odniesienie i relacja z Bogiem, to moje zaufanie Bogu, moja modlitwa, moje życie z Bogiem. Ale krzyż ma też belkę poziomą, która symbolizuje moje relacje z ludźmi.

Jeśli wierzę Bogu to moja wiara przenosi się na moje odniesienie do bliźnich. Nie ma innej możliwości. „Wiara bez uczynków jest martwa” (Jk 2, 14-26). Jeżeli wiara nie zmienia mojego życia, nie wpływa na moje relacje z bliskimi, ze współpracownikami, nie zmienia świata, w którym funkcjonuję, to, po co wierzę? Co to za wiara, która nie przekłada się na życie? Jeśli moja wiara nie sprawia, że jestem lepszym człowiekiem, lepszą żoną, lepszą mamą, lepszym pracownikiem, to jest martwa. Nie mogę wierzyć i być obojętnym na wszystko, co jest dookoła. Miłość mi na to nie pozwoli.

Miłość to pragnienie dobra dla drugiego człowieka, to troska o jego wzrost.

Przeciwieństwem miłości nie jest nienawiść, a obojętność. Jeśli kocham Boga, to zmienia całego mnie. To wpływa ma moje życie osobiste, rodzinne, na moją pracę, wykonywane obowiązki, na to, jaki jestem w każdym aspekcie życia. A to sprawia, że wiara nie jest, nie może być moją prywatną sprawą. Nie możemy wierzyć i mieć w nosie sprawy społeczne, czy to na poziomie lokalnym, czy krajowym.  Jeśli wierzę, wiara zmienia całe moje życie. I nikt nie może oczekiwać, że wiarę schowam do kieszeni, gdy wymaga tego ode mnie sytuacja publiczna. Takie postępowanie, w zgodzie z sobą samym, wymaga też sporo odwagi, ale „jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam?” (Rz 8, 31).

—————–

Tekst pochodzi z bloga tedeo.pl

Mój Kościół

„Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem, aby powołać sprawiedliwych, ale grzeszników”.
Mt 9,9-13

Kim jest mój Kościół?

Kościół to wspólnota wierzących, ktoś powie. Kiedy idę w niedzielę na Mszę świętą do mojego kościoła parafialnego i w czasie znaku pokoju rozglądam się dookoła to przyznam, że niezbyt często czuję wspólnotę z ludźmi, których czasem pierwszy raz widzę na oczy. Czy jest to wspólnota wierzących, czy tylko praktykujących niewierzących? Nie będę tego wątku rozwijać. To temat na zupełnie inną dyskusję.

Ale co z tą wspólnotą? Jasne, w małych grupach parafialnych łatwiej o poczucie wspólnoty. W parafii, która ma kilkanaście tysięcy takie łatwe to nie jest. Jeszcze trudniej doświadczyć wspólnoty w Kościele powszechnym.

Moim najmocniejszym doświadczeniem takiej jedności Kościoła były dla mnie Światowe Dni Młodych. Ich atmosfera, bogactwo przeżyć, wielokulturowość. Ludzie z całego świata spotykają się w jednym celu: by wspólnie dzielić się wiarą, umacniać się, dorastać w wierze razem. Polecam każdemu, kto może, niech spróbuje.

Ale takie okazje nie zdarzają się często.

Ktoś powie: Kościół jest jeden, święty, apostolski, katolicki=powszechny, rzymski. No tak tylko, co z tego? Co to znaczy dla mnie? Dla pana Kazika spod monopolowego Kościół, na który patrzy nie jest ani święty, ani nie przypomina tego z czasów apostolskich, a w Rzymie to on nigdy nie był.

Skąd więc te określenia?

Kościół jest apostolski, bo założony na fundamencie apostołów, powstał dzięki ich przepowiadaniu Ewangelii i wyznaniu wiary oraz dzięki sukcesji apostolskiej zachowanej w sakramencie święceń.

Jest katolicki, czyli powszechny, bo posłany jest do wszystkich ludzi, każdej epoki i nie zamyka się na nikogo.

Kościół jest święty wcale nie dlatego, że ludzie w Kościele tacy są. Wcale nie dlatego, że księża tacy są, czy tacy być powinni. Jest święty, bo Bóg taki jest. Bo my do tej świętości jesteśmy zaproszeni i każdy z nas ma w niej swój udział. Świętość nie jest abstrakcją, a celem. Niekoniecznie taka „ołtarzowa”, ale świętość rozumiana, jako bycie z Bogiem, już dziś, tu i teraz, w mojej codzienności, w obowiązkach, w relacjach, w pracy, w odpoczynku. Nie chodzi o nieustanną modlitwę. Mam na myśli raczej powierzani się Bogu w naszych codziennych sprawach, oddawanie ich Jemu pod opiekę w porannej modlitwie. Tak by w ciągu dnia On mógł się o nas troszczyć i dbać.

W moim Kościele jest miejsce absolutnie dla każdego. Dla wierzącego, dla wątpiącego, dla zagubionego, dla niezdecydowanego. A czy dla zmagającego się z Bogiem też? No jasne, że tak. Mam wrażenie, że ci, którzy mocują się z Bogiem, mają w Jego sercu szczególne miejsce. Tak jak Jakub z Księgi Rodzaju (Rdz 32). Całą noc walczył z Bogiem i dostał to, o co prosił.

Ci, którzy wierzą i są w Kościele stanowią tylko jedną stroną medalu. Drugą stronę stanowią wszyscy, którzy wątpią, zastanawiają się, buntują, zmagają. To oni wpływają na rozwój Kościoła. Historia pokazuje, że Kościół najmocniej rozwijał się w czasie prześladowań i herezji. Dziś, gdy w Europie i Ameryce prześladowań nie ma, Kościół zanika. Ale tam, gdzie chrześcijanie są zabijani, Kościół przeżywa odrodzenie (w Nigerii, Sudanie, Iranie, Korei Północnej, Chinach, Indiach, Erytrei). Obecność Kościoła nie jest tam mile widziana, ale Duch Boży umacnia wierzących i rozpala ich serca w najtrudniejszych miejscach i czasach.

Mój Kościół

Mój Kościół jest nieidealny, a dzięki temu jest w nim miejsce dla wszystkich nieidealnych. Jest grzeszny, a więc mają w nim miejsce wszyscy grzeszni. Jest szpitalem dla chorych, oazą dla spragnionych, ostoją dla słabych, schronieniem dla bezdomnych. Mój Kościół jest drogą i przystanią. Jest moim domem, z którego wyszłam i domem, do którego nieustannie wracam. Jest siłą dla słabych, i słabością dla silnych, jest mądrością prostaczków, i głupstwem dla inteligentów. Mój Kościół jest matką, która w każdym sakramencie chrztu „rodzi” nowych wierzących. A obliczem tego Kościoła jest Chrystus.

Zdaję sobie sprawę, że nie w każdym momencie, nie w każdym zakątku mój Kościół ma taką twarz. Najczęściej jest to twarz któregoś z pasterzy, księży, czy po prostu osób, które z Kociołem utożsamiamy. A że z reguły bywamy lustrami mniej lub bardziej zniekształconymi (przez różne przejścia, krzywdy, cierpienia), dlatego twarz, którą odbijamy bywa zdeformowana. Tylko, że to nie twarz Chrystusa się zmienia, tylko doskonałość nas=luster jest różna.

Widzieliście kiedyś polski film Biała sukienka? Polska wschodnia, wieś. Dzień Bożego Ciała pokazany oczami kilku osób. Tych, które wybierają się na procesje, oraz m.in. pewnego kierowcy, który uważa je za utrudnianie ludziom życia. Żeby nie nudzić się po drodze ów kierowca jadąc z Warszawy (Polski A) na wieś (do Polski B) zabiera autostopowicza. A potem…? Musicie zobaczyć.
Choć film jest z 2003 roku to mam wrażenie, że pochodzi z innej epoki. Oglądałam go już kilka razy i za każdym razem, gdy słyszę: „Wierzyć to ty może nie wierzysz, ale pewny to ty już nigdy nie będziesz” robi mi się cieplej na sercu. Bo z wiarą to chyba już tak jest, że jedynym pewnikiem jest niepewność. A dzięki Kościołowi, nie jestem w tej niepewności sama.

 

—————————-

tekst pierwotnie ukazał się na blogu tedeo.pl

Jestem mamą – to moja kariera

Mamą być

Moja przygoda z byciem mamą zaczęła się ponad 7 lat temu. Od pierwszej chwili gdy zobaczyłam „te” dwie kreski. Faktycznie mamą zostałam we wrześniu 2013 roku, ale te emocje oczekiwania, ta niepewność czy wszystko będzie dobrze, czy dam radę zostaną ze mną na zawsze. Pokochałam moją córkę od chwili gdy dowiedziałam się, że nasza rodzina się powiększa. Tak samo było ze wszystkimi naszymi dziećmi. Pokochałam je gdy jeszcze ich nie znałam. I każdego dnia kocham mocniej. Dziś jestem wielo-mamą ?

Bycie mamą to coś więcej niż posiadanie dzieci.

To radość narodzin, to trud pierwszych miesięcy, nocnego wstawania, walki o każdą kroplę pokarmu, zachwyt nad pierwszymi uśmiechami, słowami, krokami. To niepewność, stres, zarwane nocki, podkrążone oczy. To wszystkie całusy, naszyjniki z małych ramion zarzucane na szyję, wszystkie wytarte łzy, przepłakane noce, zaklejone kolana, uczesane warkoczyki, przeczytane bajki. To wszystkie laurki i obrazki. Przedszkolne przedstawienia, piosenki i wierszyki. To wszystkie humory, fochy, złości i frustracje. To nieustanna troska, niepewność, modlitwa, wsparcie, towarzyszenie. To wychodzenie naprzeciw. Wszystko to i jeszcze więcej.

Każdy dzień urodzin moich dzieci to kolejna moja rocznica bycia mamą. Każdy Dzień Mamy to piękne święto, ale to też czas na rachunek sumienia. Czy daję moim dzieciom to, czego potrzebują? Czy pomagam im wzrastać w miłości? Czy  prowadzę je do Boga? Czy jestem dobrą mamą? Jaki był ten ostatni rok mojego macierzyństwa? Pytań jest wiele.

Bycie mamą jest piękne, ale i szalenie trudne.

Nie chodzi mi o te wszystkie nieprzespane noce, kolki, pomazane ściany czy rozdeptane klocki. Mam na myśli ten strach, który czasem przychodzi gdy uświadamiam sobie, że dzieci rosną, stają się coraz bardziej samodzielne, chcą więcej wolności, chcą same decydować. Czasem chcą iść w pidżamie do przedszkola, w sandałach na śnieg, czy w poniedziałek rano w odwiedziny do babci. Ale z czasem te dylematy będą poważniejsze, czasem nieodwracalne, nie wszystkie słuszne. A ja będę musiała pozwolić im podejmować własne decyzje, nie narzucać zdania, czekać aż zapytają o radę. Ta świadomość, że nie ochronię ich przed każdym trudem, każdą złą decyzją, złamanym sercem, kiepskim wyborem. To najtrudniejsze w byciu mamą – pozwolić dzieciom popełniać własne błędy. Tylko tak nauczą się wybierać dobrze. To dlatego papież Jan Paweł II mówił, że wolność jest darem i zadaniem. Trzeba nauczyć się z niej korzystać.

Dziś gdy jestem mamą jeszcze bliższa jest mi Maryja. Jest wzorem, jest ucieczką, jest obroną i wsparciem. Jest też matką dla moich dzieci więc powierzam je Jej miłości i opiece. Ona będzie z nimi zawsze.

Jak to jest być siostrą księdza?

Być siostrą

Tak jestem siostrą (nie zakonną przecież, tylko siostrą dla swoich braci :D). Pochodzę z rodziny wielodzietnej. Choć to „wielo” nie oznacza wcale bardzo dużo. Jest nas trójka rodzeństwa. Mam dwóch braci.

Być starszą siostrą

Z całej naszej trójki to ja jestem najstarsza. Co jest nie lada wyzwaniem i bardzo mocno ukształtowało mój charakter, poczucie obowiązku, odpowiedzialności, dojrzałości i samodzielności. Od wczesnych lat dziecięcych byłam „Zosią-samosią”.

Bycie starszą siostrą dwóch młodszych braci to również wielkie źródło przeżyć, doświadczeń, możliwość zerknięcia do „męskiego świata” od dzieciństwa, poznanie twardej sztuki negocjacji od podszewki 🙂

Stosunkowo niewielka różnica wieku jaka jest między mną i środkowym bratem (który jest księdzem, zakonnikiem) sprawiła, że gdy wyrośliśmy już z dziecięcych potyczek i kłótni, zaczęliśmy czerpać z całego bogactwa możliwości współpracy, solidarności, rozmowy, po prostu przyjaźni. To własnie on nauczył mnie wierzyć, że przyjaźń damsko-męska jest możliwa, że warta jest zachodu, że może być odkrywcza i budująca. To właśnie brat zna wiele tajemnic, których nie poznali ani rodzice, ani żadna przyjaciółka. To z bratem mogłam rozmawiać do późnych godzin nocnych na każdy temat. Razem broiliśmy, wpadaliśmy na głupie pomysły, razem wyjeżdżaliśmy na kolonie i obozy, potem rekolekcje, razem też należeliśmy do wspólnoty (przez krótki czas).

Z młodszym bratem sytuacja jest zupełnie inna. Różnica wieku, jaka jest miedzy nami (11 lat) sprawiła, że nasza relacja nabrała nieco innego charakteru. Naturalne jest, że dwóm braciom było do siebie bliżej. Ja stałam się bardziej opiekunką dla młodszego. Do dziś pamiętam ten moment, w którym jako 10-latka dowiedziałam się, że nasza rodzina się powiększy. Ten przypływ radości. Pokochałam go już w tamtej chwili, choć nie wiedziałam jeszcze czy będzie brat czy siostra.

Niezależnie od tego jak daleko od siebie mieszkamy wiem, że zawsze mogę na nich liczyć, wiem, że jest ktoś do kogo mogę zadzwonić. Nawet jeśli nie odbierze od razu 🙂 Rodzeństwo to taka przyjazna wyspa na oceanie życia (czasem burzliwym).

Być starszą siostrą księdza

Jak bardzo bycie starszą siostrą różni się od bycia starszą siostrą księdza? Czy to 'ja jestem siostrą księdza’ czy raczej 'mam brata księdza’? Mogę powiedzieć tylko na swoim przykładzie. Z racji tej, że i brat-ksiądz i ja skończyliśmy teologię to nasze rozmowy czasem schodzą na tematy około-teologiczne czy kościelne. Wymieniamy się opiniami, polecamy sobie artykułu, czy książki. Ale spokojnie, nie podsyłam mu pomysłów na kazania 😀 Z tym radzi sobie sam. Z tego samego powodu (skoczyłam teologię na wydziale przy seminarium duchownym) mam wielu znajomych księży-kolegów, czy to z rocznika, czy po prostu ze studiów. Myślę też, że trochę dzięki temu mój brat mógł poznać życie seminaryjne/kleryckie od strony czysto praktycznej, po prostu z rozmów z moimi kolegami. Zanim zdecydował się na życie zakonne.

Nie spotykamy się często z racji jego obowiązków, które wypełnia za granicą. Ale rozmawiamy na Skypie. Spotykamy się podczas jego urlopu. Czasem wyjeżdżamy gdzieś całą rodziną.

Myślę też, że przez to że mam brata księdza na wiele spraw około-kościelnych patrzę trochę inaczej. Kościół jest mi bliski jako wspólnota wierzących, ale również jak rodzina, jak dom. Czuje się za niego odpowiedzialna. Mam też wrażenie, że trochę więcej rozumiem. Nie wybielam Kościoła, ale traktuje osobiście.

Wiem też, że na tej relacji korzysta mój brat. Czasem pyta mnie o zdanie, o opinię w jakiejś kwestii. Innym razem ja sprowadzam go na ziemię, żeby nie stracił kontaktu z rzeczywistością, pochłonięty sprawami Bożymi (np. ile kosztuje utrzymanie rodziny). 🙂

Ksiądz w rodzinie

Ale bycie siostrą księdza to również coś innego. Kiedy wyjeżdżamy gdzieś całą rodziną (nie zdarza się to często, ale jednak) to mamy ze sobą również Eucharystię, bez potrzeby szukania kościoła. To możliwość uczestniczenia we mszy św. bez wychodzenia z domu, przed śniadaniem, w kapciach. Nie umniejsza to jej roli czy znaczenia. Jest godnie. Tyle, że w rodzinnym gronie, wokół stołu, tak jak w Kościele pierwotnym. To jakby cały Kościół przychodził do nas. To również wzajemna modlitwa. Świadomość, że w odległym miejscu, jest ktoś kto modli się za mnie, za mojego męża i dzieci. To ksiądz za którego ja się modlę, tak prywatnie, osobiście. Dlatego każda „niedziela powołaniowa”, każdy Tydzień Modlitw o powołania zakonne i misyjne, są dla mnie ważne.

Brat to ktoś bliski, nie obcy, ktoś na kim mi zależy, z kim mam relację. Jeśli więc mamy być „braćmi w Chrystusie”, „trwać na modlitwie i łamaniu chleba jak bracia” to jest to dla nas wskazówka, zadanie i wzór. Pomódl się dziś za jednego księdza.

————-

Zapraszam również do tekstu Mój kościół.