„Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem, aby powołać sprawiedliwych, ale grzeszników”.
Mt 9,9-13
Kim jest mój Kościół?
Kościół to wspólnota wierzących, ktoś powie. Kiedy idę w niedzielę na Mszę świętą do mojego kościoła parafialnego i w czasie znaku pokoju rozglądam się dookoła to przyznam, że niezbyt często czuję wspólnotę z ludźmi, których czasem pierwszy raz widzę na oczy. Czy jest to wspólnota wierzących, czy tylko praktykujących niewierzących? Nie będę tego wątku rozwijać. To temat na zupełnie inną dyskusję.
Ale co z tą wspólnotą? Jasne, w małych grupach parafialnych łatwiej o poczucie wspólnoty. W parafii, która ma kilkanaście tysięcy takie łatwe to nie jest. Jeszcze trudniej doświadczyć wspólnoty w Kościele powszechnym.
Moim najmocniejszym doświadczeniem takiej jedności Kościoła były dla mnie Światowe Dni Młodych. Ich atmosfera, bogactwo przeżyć, wielokulturowość. Ludzie z całego świata spotykają się w jednym celu: by wspólnie dzielić się wiarą, umacniać się, dorastać w wierze razem. Polecam każdemu, kto może, niech spróbuje.
Ale takie okazje nie zdarzają się często.
Ktoś powie: Kościół jest jeden, święty, apostolski, katolicki=powszechny, rzymski. No tak tylko, co z tego? Co to znaczy dla mnie? Dla pana Kazika spod monopolowego Kościół, na który patrzy nie jest ani święty, ani nie przypomina tego z czasów apostolskich, a w Rzymie to on nigdy nie był.
Skąd więc te określenia?
Kościół jest apostolski, bo założony na fundamencie apostołów, powstał dzięki ich przepowiadaniu Ewangelii i wyznaniu wiary oraz dzięki sukcesji apostolskiej zachowanej w sakramencie święceń.
Jest katolicki, czyli powszechny, bo posłany jest do wszystkich ludzi, każdej epoki i nie zamyka się na nikogo.
Kościół jest święty wcale nie dlatego, że ludzie w Kościele tacy są. Wcale nie dlatego, że księża tacy są, czy tacy być powinni. Jest święty, bo Bóg taki jest. Bo my do tej świętości jesteśmy zaproszeni i każdy z nas ma w niej swój udział. Świętość nie jest abstrakcją, a celem. Niekoniecznie taka „ołtarzowa”, ale świętość rozumiana, jako bycie z Bogiem, już dziś, tu i teraz, w mojej codzienności, w obowiązkach, w relacjach, w pracy, w odpoczynku. Nie chodzi o nieustanną modlitwę. Mam na myśli raczej powierzani się Bogu w naszych codziennych sprawach, oddawanie ich Jemu pod opiekę w porannej modlitwie. Tak by w ciągu dnia On mógł się o nas troszczyć i dbać.
W moim Kościele jest miejsce absolutnie dla każdego. Dla wierzącego, dla wątpiącego, dla zagubionego, dla niezdecydowanego. A czy dla zmagającego się z Bogiem też? No jasne, że tak. Mam wrażenie, że ci, którzy mocują się z Bogiem, mają w Jego sercu szczególne miejsce. Tak jak Jakub z Księgi Rodzaju (Rdz 32). Całą noc walczył z Bogiem i dostał to, o co prosił.
Ci, którzy wierzą i są w Kościele stanowią tylko jedną stroną medalu. Drugą stronę stanowią wszyscy, którzy wątpią, zastanawiają się, buntują, zmagają. To oni wpływają na rozwój Kościoła. Historia pokazuje, że Kościół najmocniej rozwijał się w czasie prześladowań i herezji. Dziś, gdy w Europie i Ameryce prześladowań nie ma, Kościół zanika. Ale tam, gdzie chrześcijanie są zabijani, Kościół przeżywa odrodzenie (w Nigerii, Sudanie, Iranie, Korei Północnej, Chinach, Indiach, Erytrei). Obecność Kościoła nie jest tam mile widziana, ale Duch Boży umacnia wierzących i rozpala ich serca w najtrudniejszych miejscach i czasach.
Mój Kościół
Mój Kościół jest nieidealny, a dzięki temu jest w nim miejsce dla wszystkich nieidealnych. Jest grzeszny, a więc mają w nim miejsce wszyscy grzeszni. Jest szpitalem dla chorych, oazą dla spragnionych, ostoją dla słabych, schronieniem dla bezdomnych. Mój Kościół jest drogą i przystanią. Jest moim domem, z którego wyszłam i domem, do którego nieustannie wracam. Jest siłą dla słabych, i słabością dla silnych, jest mądrością prostaczków, i głupstwem dla inteligentów. Mój Kościół jest matką, która w każdym sakramencie chrztu „rodzi” nowych wierzących. A obliczem tego Kościoła jest Chrystus.
Zdaję sobie sprawę, że nie w każdym momencie, nie w każdym zakątku mój Kościół ma taką twarz. Najczęściej jest to twarz któregoś z pasterzy, księży, czy po prostu osób, które z Kociołem utożsamiamy. A że z reguły bywamy lustrami mniej lub bardziej zniekształconymi (przez różne przejścia, krzywdy, cierpienia), dlatego twarz, którą odbijamy bywa zdeformowana. Tylko, że to nie twarz Chrystusa się zmienia, tylko doskonałość nas=luster jest różna.
Widzieliście kiedyś polski film Biała sukienka? Polska wschodnia, wieś. Dzień Bożego Ciała pokazany oczami kilku osób. Tych, które wybierają się na procesje, oraz m.in. pewnego kierowcy, który uważa je za utrudnianie ludziom życia. Żeby nie nudzić się po drodze ów kierowca jadąc z Warszawy (Polski A) na wieś (do Polski B) zabiera autostopowicza. A potem…? Musicie zobaczyć.
Choć film jest z 2003 roku to mam wrażenie, że pochodzi z innej epoki. Oglądałam go już kilka razy i za każdym razem, gdy słyszę: „Wierzyć to ty może nie wierzysz, ale pewny to ty już nigdy nie będziesz” robi mi się cieplej na sercu. Bo z wiarą to chyba już tak jest, że jedynym pewnikiem jest niepewność. A dzięki Kościołowi, nie jestem w tej niepewności sama.
—————————-
tekst pierwotnie ukazał się na blogu tedeo.pl